Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co się ze mną działo za powrotem, tego opisać nie umiem. Z bijącém sercem przypatrywałem się zdobytym skarbom, brałem jedno po drugiém do ręki, nie mogąc nacieszyć się, nie mogąc uwierzyć, że do mnie należały.
Poprzenosiwszy wszystko tegoż samego dnia jeszcze do jaskini, nowego doznałem kłopotu: gdzie to umieścić, gdzie pochować, czy nie lepiéj byłoby zanieść rzeczy do koźléj jaskini, dla zabezpieczenia przed Karaibami; ale na co? czyż nie mam straszliwéj broni na ich odparcie.
Wieczerza odbyła się z wielką uroczystością. Zasiadłem na krześle jak monarcha licznym otoczony dworem. Grochówka ugotowana na wędzonce, kurzyła się na stole wydając aromatyczny zapach. Na ramieniu usiadła papuga zajadając kawałki cukru, które jéj podawałem; z jednéj strony służył amigo[1], (tak bowiem nazwałem pudla), z drugiéj ulubiona koza szarpała mię pyszczkiem za rękaw, domagając się swego działu.
Tysiące miałem rozrywek z memi dworzanami: pies z początku stoczył bójkę z kozą, lecz niezadowolony jéj wypadkiem, uznał za stosowniejsze zawrzeć pokój. Papuga wrzeszczała przeraźliwie za każdym kąskiem który psu podawałem, zazdroszcząc mu moich względów. W parę dni potém nastał pokój zupełny, a gdyby ktoś z boku przypatrzył się biednemu pustelnikowi, dzielącemu ze swemi zwierzętami posiłek, pewnie nie zdołałby się wstrzymać od śmiechu.
Uniesiony radością, ściskałem i całowałem naprzemian to pudla, to kozę. Jakto biedne serce ludzkie potrzebuje jakiegoś przywiązania, i obejść się bez niego nie może. W przódy mało na to zważałem, lecz dziś, w chwili pierwszéj pociechy, po tylu latach dusza moja pod wrażeniami radości topniała, łzy dobywały się z oczu i czułem potrzebę wywnętrzenia się i okazania mych uczuć.
Przed udaniem się bardzo późno na spoczynek, upadłem na kolana i gorąco dziękowałem Bogu za wszystko co dziś otrzymałem.
Noc przepędziłem bardzo niespokojnie, budząc się co chwila i nie mogąc doczekać poranku. Nareszcie weszło wspaniale upragnione słońce, zapowiadając najpiękniejszą pogodę; ucieszyło mię to niezmiernie, gdyż mogłem bezpiecznie przedsięwziąść nową wycieczkę do okrętu.
Zapominając o wszystkiem, rozebrałem się i natychmiast wskoczyłem w morze, a wykąpawszy się, włożyłem świeżą bieliznę. Kto jéj nie nosił przez siedm lat blisko, ten tylko potrafi ocenić przyjemność, jakiéj doznałem uczuwszy ją na ciele. Zaraz potém wybrałem parę tuzinów koszul i innego ubrania, prześcieradła, hamak, poduszkę, siennik, kołdry i zrobiwszy ze wszystkiego tłomok, spuściłem na tratwę; kilka pęków sznurów i z pół centnara mydła dopełniły ładunku, z którym szczęśliwie wylądowałem.
Chcąc jeszcze drugą wycieczkę dzisiaj zrobić, nie zanosiłem rzeczy do domu, lecz zostawiłem na brzegu dużym żaglem przykrywszy. Na obiad zjadłem suchar z kawałkiem wędliny, a nie wypoczywając wcale, znowu pożeglowałem ku okrętowi. Czas był dla mnie bardzo kosztownym, gdyż lada wicher mógł statek zatopić.
Popołudniu przybywszy na pokład, zebrałem suknie należące do rozmaitych osób, nie przebierałem w nich wcale, lecz co się znalazło pod ręką, spuszczałem na tratwę. W składzie okrętowym znalazłem duży kręg wosku i beczułkę oleju.
— No, teraz mi już nie zabraknie światła — zawołałem z radością.
Wziąłem także kilka próżnych beczek i pak, bo i te miały wartość dla mnie, zastępując kosze używane dotąd do przechowywania żywności i innych rzeczy.
Wylądowawszy, rozbiłem przy pomocy żagla, sznurów i kołków po nad memi rzeczami namiot, i postanowiłem przepędzić noc na brzegu, aby jutro oszczędzić sobie drogi od jaskini nad morze.
Noc była prześliczna, gwiazdy jaskrawo świeciły, a ja pod namiotem rozciągałem się wygodnie na materacu, mając pod głową poduszkę, a przykryty kołdrą, używałem przyjemności jak jaki monarcha wschodni.
Przebudziwszy się przed wschodem słońca, postanowiłem wpław popłynąć do okrętu, a to dlatego aby zbudować nową tratwę, i tym sposobem mieć więcéj drzewa. Przy zbijaniu pierwszéj nabrałem wprawy, a morze zupełnie spokojne nie przeszkadzało mi wcale do wykonania téj roboty.
Pierwszém więc zatrudnieniem za przybyciem na pokład, było wyrzucenie dwóch dużych belek na wodę, ma się rozumieć przywiązanych sznurami, aby ich fale nie uniosły. Pomiędzy nie narzucałem łat i desek, i wkrótce tratwa była gotowa.
Przebrałem się zaraz w suknie europejskie, gdyż w moich szatach dawnych było mi za gorąco przy téj ciężkiéj pracy. Kiedym się przejrzał w lustrze, dziwnego doznałem wrażenia. Wprawdzie już nie raz przeglądałem się w strumieniu, ale przypadkowo raczéj aniżeli z umysłu. O jakżem się przez te siedm lat odmienił: cera niegdyś delikatna, młodzieńcza, zgrubiała; opalona skóra była podobną do indyjskiej, broda i wąsy okryły twarz, a długie włosy spadały w nieładzie.
Wyżaliwszy się tak przez chwilę, powróciłem do pracy bo już czas przypływu nadchodził, i trzeba było z niego korzystać. Wyładowana tratwa zanurzała się dość głęboko, gdyż kilka kręgów ołowiu które wraz z maszynką do lania kul zabrałem, przyczyniły nie mało ciężaru.
Płynąc ku brzegowi, rozśmiałem się mimowolnie, patrząc na zapasy broni i amunicyi, których najwięcéj zabrałem. Przestrach to był tego powodem: zdawało się że chcę prowadzić wojnę z całą ludnością karaibską.
Po południu nową podróż odbyłem: okręt przez burzę znacznie widać ucierpiał, gdyż dużo towarów było zepsutych. W składzie na dole było kilka dużych beczek z winem, lecz tak ciężkich, że ich poruszyć nie mogłem z miejsca. Zresztą, nie ubiegałem się wcale za napojami gorącemi, i wziąłem tylko nie wielką baryłkę wina, ażeby wrazie choroby mieć jakiś ratunek.
Pomiędzy mnóstwem rzeczy zabrałem łopatkę od węgli, szczypce takież, pogrzebacz, parę drągów żelaznych; lecz co mię najbardziéj zachwyciło, to kilkanaście łopat żelazem okutych, które mi do uprawy roli bardzo przydać się mogły; niemniéj kilkanaście niewielkich radełek, znać przeznaczonych do oborywania trzciny cukrowéj. Zabrałem także duży miedziany kocioł, maszynkę do czekolady i żarna nowiutenkie, dosyć duże; nakoniec ruszt wielki i znaczny zapas wędek rozmaitego gatunku. Już miałem odpływać, kiedy żałosne miauczenie dało się słyszeć z pod pokładu. Zbiegłem na dół po wschodach, i znalazłem dwa koty wygłodniałe i chude! Rzuciłem im kawał słoniny, którą chciwie pożarły; wprawdzie zwierzęta te nie były mi na nic pożyteczne, lecz litość przemogła, zabrałem je na tratwę, czego potém bardzo żałowałem, bo rozmnożywszy się robiły mi różne psoty, tak że je musiałem wystrzelać.
Noc przepędziłem znów pod namiotem, uzbrojony pistoletami i strzelbą; pies leżał przy moich nogach, nie było więc obawy, aby mię wróg jaki zeszedł niespodzianie.
Następnego poranku dopłynąwszy wpław do okrętu, zbudowałem nową tratwę. Oprócz innych użytecznych rzeczy, zabrałem kilka garnków z konfiturami, kilkanaście chustek do nosa, chustki na szyję, nakoniec duży zegar okrętowy. Rewidując wszystko z pilnością, napotkałem pod łóżkiem kapitana tajną kryjówkę, w któréj była znaczna summa pieniędzy.
— Cóż mi po was! — zawołałem z niechęcią, — wszak od siedmiu lat posiadam garść złota, a dotąd najmniejszego zeń użytku nie miałem. I w saméj rzeczy już chciałem pozostawić skarb nietknięty, ale myśl że może kiedyś znajdzie się jego właściciel, nakłoniła mię do zabrania.
Policzyłem pieniądze: było 1,934 poczwórnych portugałów złotych, 780 gwinei, i 4,360 piastrów srebrnych hiszpańskich, w ogóle cała summa wynosiła przeszło półszósta tysiąca funtów szterlingów, i ważyła przeszło centnar. Z trudnością szkatułę wywindowałem z pod łóżka, ale pieniądze musiałem rozdzielić, bojąc się naraz spuszczać ich na tratwę.
Jednéj rzeczy tylko niedostawało, to jest obuwia: zaledwie po staranném szukaniu udało mi się zgromadzić kilka par trzewików pozostałych po majtkach, i w nie najlepszym będących stanie. Pończoch za to znalazłem znaczny zapas i parę dobrych perspektyw.
Otworzywszy szafkę kapitana, znalazłem kilkanaście liber papieru, pióra i atrament; tak mię to ucieszyło, że natychmiast pochwyciłem za pióro, probując czy téż nie zapomniałem pisać; ale łzy spadające na papier zalały pierwsze litery. I znowu upadłem na kolana, dziękując Bogu za to odkrycie. Przeglądając daléj, napotkałem kilka książek w pergaminowéj oprawie. Jedna z nich grubsza zwróciła moją uwagę: otwieram... i nie wierzę mym oczom... O Boże! wszak to biblia... Pismo Święte, za którém oddawna tak wzdycham; zdrój pociechy i źródło ulgi dla biednego opuszczonego samotnika. Otworzyłem ją, a pierwsze wyrazy na które padły me oczy, był trzeci wiersz trzydziestego rozdziału księgi Deuteronomium:
Głośny płacz ze łkaniem przerwał czytanie dalsze, przez kilka minut przyjść do siebie nie mogłem, bo téż pierwszy wiersz księgi świętéj zwiastował mi pociechę niewymowną, i przypadł zupełnie do położenia mojego.
Ochłonąwszy z tego wrażenia, zabrałem biblią jako skarb największy i umieściłem na samym środku tratwy, bojąc się aby przypadkiem nie wywróciła się i aby Święte Pismo nie przepadło. Toż samo uczyniłem z papierem i atramentem. Oprócz tego znalazłem kilka paczek piór dobrych trzy scyzoryki, korkociąg, nóż wielki hiszpański zwany machéte, który im służy zarówno na polowaniu, jaki w przebywaniu lasów gęstych do wycinania w nich przejść. Dwie piłki ręczne ogrodnicze, nóż zakrzywiony do obcinania wilków[2], oraz nożyce na kiju przymocowane do obcinania owoców na drzewach, młynek i piecyk do kawy, denarek pod kocioł, wielką żelazną łyżkę do lania kul, kilka sit rozmaitéj grubości, kowadło, kilka młotów, cęgi, miech i pilniki z okrętowéj kuźni; wyrwałem także drzwiczki z kuchni i pozdejmowałem blachy, zamyślając wystawić piec do gotowania.
Nareszcie zabrałem zapas nożów, widelców i mis, bo chociaż miałem te ostatnie, ale zgrabny wyrób europejski miał daleko więcéj dla mnie powabu, aniżeli moje liche kleconki. W kufrze kapitańskim znalazłem kilka funtów śrutu różnego kalibru i blaszankę zawierającą parę kwart przepysznego prochu, z czego wniosłem, że musiał być amatorem polowania.
W następujących wycieczkach przewiozłem jeszcze skrzynię dużą pięknego cukru, parę worów kawy, dwa pudełka rodzynków, beczkę pszedniéj mąki, drugą ryżu, wreszcie wszystkie suchary i wędliny; zapasowe żagle, sznury i liny, nie wielką kotwicę od szalupy, szczotki, sztaby żelaza, moździerz, kilkanaście arkuszy blachy, powyjmowałem szyby z okien kajuty, wziąłem łańcuch, kompas mały, lusterko, nożyczki i igły, oraz wszystkie płótno, jakie gdziekolwiek dało się wynaleźć. Powydobywałem ze ścian gwoździe i haki, zabrałem wszystek ołów i proch, nie pogardzając nawet baryłką zamoczonego; nakoniec paręset flaszek próżnych, nie wiedząc nawet nacoby mi się przydać mogły.
Zdawało się że już wszystko pozabierałem, cokolwiek mogło mieć jakikolwiek pożytek, a przeglądając raz jeszcze skrzynie i skrzynki podróżnych i osady, znalazłem nieco bielizny, i zbiór różnéj monety wartości razem przeszło sto funtów szterlingów. Nakoniec, patrząc na działa okrętowe, umyśliłem zabrać chociażby jedno, dla dawania sygnałów, w przypadku gdyby mi się udało ujrzeć w odległości przepływający jakikolwiek okręt.
Bardzo wiele trudów kosztowało mię spuszczenie działa na tratwę, umyślnie z grubych powiązaną belek, na szczęście winda do wciągania towarów do tego dała się użyć; nierównie łatwiéj poszło z trzema małemi falkonetami[3], które miały jednofuntowy kaliber. Wziąłem także lawety od wszystkich czterech sztuk, a nadto kilkadziesiąt kul sześcio funtowych, i paręset falkonetowych kulek.