[go: nahoru, domu]

Przejdź do zawartości

Zbuntowane i zwyciężone/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
POLARNY TWÓR.

Na drugi dzień rankiem trzej przyjaciele rozpoczęli podróż.
Obóz pozostał na dawnem miejscu, marynarze zaś otrzymali rozkaz przebywania w pobliżu, i — wrazie niebezpieczeństwa — sygnalizowania wystrzałami.
Przez miasto przeszli szybko, nigdzie się nie zatrzymując, czego szczególnie domagał się Reinert, niespokojny o Stenersena, rozpacz którego rosła z każdą godziną.
Męczony trwożnemi myślami, zrodzonemi przez krótką notatkę, pełną lęku i grozy, Stenersen nie mógł się zdobyć nawet na minutę spokoju. Chciał iść dalej i dalej i prędzej, a sam nie wiedział, czy to nadzieja czy rozpacz pędzą go ku niewiadomemu końcowi. Trzej ludzie, zakutani w futra, jak majaki czy zwierzęta, czujące za sobą pogoń, mknęli w milczeniu przez martwe miasto, zostawiając za sobą tylko wąski ślad nart.
Profesor jednak, podążając za swemi młodemi towarzyszami, z natężeniem rozważał, skąd należy rozpocząć poszukiwania pozostałych przy życiu kobiet.
— Miasto nie gra dla nas roli — rozważał profesor. — Nie było w niem tych, o których tak niejasno mówi notatka... „Oni” przyszli później... już po tem, gdy na cmentarzu za miastem wyrosło trzy tysiące grobów... Lecz któż „oni”? Ludzie? Zwierzęta? Majaki strasznej nocy polarnej? —
Odpowiedzi nie było. I to drażniło uczonego. Rozum jego, nawykły do stwarzania hipotez i naukowego ich rozbijania, nie mógł teraz znaleść ani jednego punktu, z którego możnaby wysnuć jakieś wnioski.
Kiedy minęli miasto, a przed sobą ujrzeli cmentarz, profesor zatrzymał spieszących przed nim towarzyszy, ażeby się naradzić co do dalszych kroków.
— Musimy się rozdzielić — powiedział. — Każdy z nas musi zbadać część równiny, rozciągającej się od miasta aż do przeciwległych skłonów krateru. Ja biorę na siebie leżący wprost przedemną odłam z cmentarzem. Wy zaś zbadajcie część wschodnią i zachodnią. Punkt zborny tam, ot na tym wierzchołku!
Mówiąc to, Reinert wskazał swą laską ostry ząb wierzchołka, wznoszącego się nad górami, okalającemi dolinę i miasto, lodowym, martwrym wieńcem.
Postąpiono zgodnie z radą profesora. Karlsen i Stenersen odbiegli bardzo szybko, profesor zaś zrównawszy się z pierwszym rzędem mogił cmentarza, natychmiast się zatrzymał. Walczyły w nim dwa uczucia: tradycyjne poszanowanie zmarłych z silną żądzą otwarcia mogiły, i zbadania przyczyny śmierci ofiar pierwszej katastrofy. Zaczął już nawet wyciągać z za pasa topór, lecz nagle się rozmyślił, topór na nowo zasunął, mrucząc:
— Przypuśćmy, że zrozumiem przyczynę śmierci, lecz... kto są „oni”? Przecież to ich trzeba odszukać! —
Mrucząc, i z przyzwyczajenia głośno rozważając, stary chemik powoli posuwał się w górę po pochyłem wzgórzu, skąd prawdopodobnie, można było widzieć znaczną część równiny. Marsz ten był trudny i starzec się zmęczył.
Dostawszy się na szczyt, Reinert, stwierdził, że zejście nie będzie łatwem i postanowił nieco odpocząć.
Usiadł na śniegu, i przez szkła zaczął oglądać równinę, rozciągającą się — bez żadnych nierówności — aż do kamienistych wzgórz na południu. Milczenie i ogromny spokój władczo tu królowały, i oczy męczyły się szybko, ślepione równym blaskiem monotonnej białości śniegu.
Jednakże, kiedy Reinert powstał, by zejść, wydało mu się nagle, że słyszy dziwne huczenie, szybko rosnące na sile, i wyraźnie dążące w jego stronę.
Niegdyś, w młodości, Reinert w charakterze lekarza był na wojnie, i to charakterystyczne huczenie przypominało mu zbliżanie się pocisku ciężkiego działa.
Profesor odrzucił futrzany kaptur, i nasłuchiwał.
To nie było przecież złudzenie! Miarowe, a silniejsze z każdą sekundą huczenie szybko się przybliżało. Nie minęły zresztą i dwie sekundy, gdy nagle coś niewidzialne, dziko huknąwszy i zagrzmiawszy, przeleciało w pobliżu, i osypało uczonego pyłem lodowym, i owionęło mroźnym wiatrem.
Reinert stał oszołomiony.
Nie było dlań wątpliwości, że to przeleciał, niewiadomo skąd, wystrzelony, pocisk.
Nachylił się wreszcie, ażeby podnieść laskę, która mu z ręki wypadła, i wtedy wszystko zrozumiał.
Huczący przedmiot nie leciał powietrzem, lecz sunął po śniegu, i jego wąski, długi i prosty jakby przeprowadzony wzdłuż linji, ślad ciągnął się po równinie, daleko, jak sięgnął wzrok.
Profesor postanowił donieść o tem towarzyszom, szybko ruszył w kierunku Stenersena, który był niezbyt daleko.
Biegnąc, dawał znaki laską i rękami, i wreszcie zwrócił na siebie uwagę marynarza, który zatrzymał się, spojrzał na profesora i natychmiast szybko zaczął się przybliżać ku niemu. Spotkawszy się czekali, aż z poza wzgórzy ukazał się Karlsen, i wtedy zaczęli krzyczeć, dawać mu znaki laskami i rękami. Dziennikarz w odpowiedzi podniósł obie ręce, i zgiąwszy się, jak zwykle, ku ziemi, ruszył ku nim, pędem. Lecz na połowie drogi zwolnił nagle biegu, zmienił kierunek, a zatrzymawszy się, z uwagą badał powierzchnię śniegu.
— Jedźmy do niego! — krzyknął stary uczony, i szybko ruszył w stronę dziennikarza, z całej siły odpychając się laskami od twardego, jak lód, zupełnie zmarzniętego śniegu.
Kiedy profesor z Stenersenem dotarli do Karlsena, ten nie spojrzał nawet na nich, tak był widocznie zdumiony zagadkowym śladem, ciągnącym się przez całą dolinę.
— Widzicie? — wyszeptał wreszcie, wskazując palcem na śnieg.
— Ja już widziałem... — powiedział Reinert, i opowiedział im o dziwnym pocisku.
— A więc pójdziemy śladem! — krzyknął Stenersen — Przecież nas dokądś poprowadzi! —
Nie rozchodząc się, i trzymając w kieszeniach swych futrzanych kurtek nabite, dalekonośne rewolwery, podróżnicy skierowali się ku południowi, idąc ciągle wzdłuż śladu, przeciągniętego równo jak strzała, z południa na północ.
Zdawało się, że to olbrzym jakiś nożem swym wyżłobił ten ślad przez całą dolinę.
Podróżnicy jednak nie mówili o tem, posuwali się naprzód w zupełnem milczeniu, każdy zajęty swemi myślami, choć każdy z niecierpliwością oczekiwał końca tego śladu.
Kiedy już znaleźli się u podnóża gór, spostrzegli, że ślad wije się tu zygzakami, które najwyraźniej omijają nierówności gruntu, i zepchnięte z góry lodowce i lawiny.
— Tak mógł posuwać się... człowiek! — powiedział Karlsen, i nagle zamachał rękoma i zaczął krzyczeć, starając się jednocześnie zmniejszyć szybkość swojego biegu.
Wreszcie zatrzymał się i powiedział, wskazując na grudę lodowych płyt:
— Tam! Widziałem, że tam się coś ruszało! — Z rewolwerami w rękach obeszli cicho wielką górę lodów, i zatrzymali się nagle, jak oczarowani.
To, co ujrzeli, wydało im się snem i majaczeniem. Przecierali więc oczy, spoglądali na siebie, i znów z niedowierzaniem i prawie zabobonnym strachem patrzyli na to dziwowisko.
Bo pomiędzy płytami lodu leżała żywa istota.
Była podobna do człowieka, i miała na sobie grubą, przypominającą sukno, tkaninę. Zdawało się podróżnikom, że widzą przed sobą potwornego starego karła z bajki. Ogromna głowa, pokryta rzadkiemi siwemi włosami, głowa bez oczu, z czołem, jakby zwisającem nad drobną, pomarszczoną twarzą, z trudem, zda się, trzymała się na cienkiej, przezroczystej szyi. Cienkie ręce były również przezroczyste, tak, że można było dokładnie rozróżniać kości.
Więc zdawało się, że to jakaś lodowa półroślina, półzwierze, stworzone przez kaprys natury, przybrało na się zewnętrzne formy człowieka.
Na jednej nodze, silnie przytwierdzona do obuwia, błyszczała metalowa skrzynka z rzędem obracających się kółek, na drugiej zaś pozostały tylko strzępy porwanych rzemieni. Ze skrzynki wydobywał się jeszcze dymek, i słychać było cichutkie wybuchy.
Zrozumieli tedy, że jeden z tych motorów wyrwał się z pod nogi niezwykłej istoty i umknął sam pozostawiając na śniegu ślad, który ich tutaj przyprowadził.
Bezoczna istota była żywa. Oddychała powoli, chwilami głęboko, jak ginąca ryba, rozszerzając bezzębne usta, i nawet usiłowała powstać.
Podróżnicy, nie rozumiejąc, spoglądali na ten dziwotwór, i nagle uczuli, że ta wstrętna, bezoczna głowa przecież na nich z wytężeniem patrzy. Wyczuwali sobą ciężki, kolący wzrok, lecz na tej straszliwej twarzy nie zauważyli jednak niczego, oprócz ciemnych plam tuż pod olbrzymiem czołem.
Dziwotwór poruszył nagle ręką i przyłożył ją do głowy, zwracając ją ku górom. Następnie machnął ręką w stronę południa, i znowu próbował wstać.
Zbliżył się doń profesor i pomógł mu podnieść się, lecz skoro tylko od niego odstąpił, karzeł zachwiał się i opadł bezsilnie na śnieg, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się wyraz niecierpliwości i bólu.
— Zaniesiemy go tam... — zaproponował cichym głosem Karlsen i wskazał ruchem głowy pobliskie góry.
— Zaraz — odpowiedział Reinert — Muszę jednak zanotować to wszystko w mej księdze. Jeżeli zginiemy, jak te nieszczęśliwe, niechże choć inni rozwiążą tajemnicę tej dziwnej istoty. —
Kiedy profesor skończył swe notatki, dziennikarz i Stenersen ostrożnie podnieśli karła, i ułożywszy go na jednym z wziętych z sobą pledów, ponieśli.
Karzeł milczał, lecz kiedy podróżni zatrzymywali się, niecierpliwie machał rękami i wskazywał na wschód południowy, gdzie łańcuch górski świecił wąskim a krętym korytarzem.
— On nas prowadzi! — szepnął Stenersen — On widzi! —
Coś królewskiego było w ruchach karła, i zmęczeni długim i szybkim marszem podróżnicy znowu szli naprzód w stronę korytarza.
W głębi korytarza stała okrągła, niewysoka baszta; na jej widok twarz karła ożywiła się, — zamachał znów rękami i poruszył ustami, jakgdyby chciał powiedzieć coś ważnego. Baszta również wydawała się majakiem. Na południowej jej stronie były drzwi, które jednak otworzyć mógł tylko karzeł, znający tajemnicę zamków.
Wewnątrz była winda z jasno oświeconą kabiną.
Bardzo grube szyby, pokryte dziwnym dla europejczyka rysunkiem z łamanych linij, tworzyły ściany tej kabiny.
Lamp tu nie było, lecz świeciły się wszystkie przedmioty i sączyły wokoło jasne, a łagodne światło. Miękkie meble, dziwne swą formą, nadające się raczej do leżenia, niż do siedzenia, pokryte były cienką jedwabistą materją błękitnego koloru; takiż dywan, miękki i gruby, pokrywał całą podłogę.
Karła złożono na kanapie, a on natychmiast skinieniem ręki poprosił, by weszli, i coś w rodzaju uśmiechu pojawiło się na jego twarzy.
Reinert zawachał się wtedy i z trwogą spojrzał na Stenersena.
Karlsen niepokoił się również i nie zdejmował oczu z twarzy kapitana, a kiedy ten stanowczym krokiem wszedł do kabiny, szczęśliwy uśmiech rozświetlił twarz dziennikarza; obejrzał się na Reinerta i wszedł również do kabiny.
Stary uczony zaś wydobył swą księgę, pisał coś długo, wreszcie zostawił ją na śniegu i spokojny już i opanowany wszedł za towarzyszami.
Kiedy drzwi za nim się zatrzasnęły, kabina zadrżała, i coraz zwiększając szybkość, sunęła gdzieś w głąb ziemi.
Profesor i Stenersen milczeli, Karlsen zaś podszedł do karła i starał się rozpocząć z nim rozmowę. Lecz dziwotwór kiwał tylko głową i bezdźwięcznie poruszał ustami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.